Żebrak nalegał.
— Czegóż się możecie obawiać? Nie stanie mu się nic, ani wam. W najgorszym razie służba dostanie naganę, że żebraka puściła do pana.
— Ale ona was nie puści — zawołał Czeremecha. — Oni od drzwi nie odchodzą i gotowi zrzucić cię ze schodów.
— Właśnie ja o to was proszę, abyście ich rozesłali, a mnie pozwolili...
— Zmiłuj się — przerwał marszałek. — Jesteś jakiś rozgorączkowany. Zachciało ci się rzeczy poprostu śmiesznej... to, czego chcesz, nie może się stać!
— Wolisz więc, aby ginął? — odparł gorąco żebrak.
Mówił to, gdy szelest i chód żywy dał się słyszeć w korytarzyku, drzwi otwarły się nagle i starosta w szlafroku, napół ubrany, zjawił się w nich. Zobaczywszy o krok przed sobą tego żebraka, który mu przypomniał żywo maskę widzianą na reducie, stanął zdziwiony i niemal przestraszony.
Czeremecha śpiesznie podszedł ku niemu i do ucha mu coś szeptać począł.
Panicz oczyma przelękłemi spoglądał na żebraka i na swego sługę, jakby pytał, co ten człowiek miał tu znaczyć, gdy Czeremecha po namyśle krótkim dał Kożuszkowi znak ręką i wyszedł.
W ciągu małego tego przestanku Kożuszek zbladł, zadrżał, przeżegnał się nieznacznie i można było sądzić, źe modli się pocichu, wzywając Ducha Świętego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.