Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

dzono, jest jaskinią rozbójników, szulernią, placem gdzie się knują i wiążą intrygi bezecne, gdzie się sprzedają i kupują sumienia, dobywają upojeniem tajemnice i gdzie frymarczą niemi. Ja tę kobietę... tę kobietę — tu starcowi głos się zmienił i załzawił — znam, na nieszczęście, od dzieciństwa, gdy jeszcze aniołkiem była, a własna matka popchnęła ją na zgubę i srom. Teraz już duszy jej nie wybielić, charakteru nie odmienić, chyba...
Zamilkł chwilę i zamruczał:
— Chybaby ją wszyscy opuścili, a nieszczęście ją dotknęło, ażeby gorzkiemi musiała płakać łzami, krwawemi łzami.
Starosta przysłuchiwał się z rosnącą i nietajoną ciekawością.
— Powinienem wam podziękować — odezwał się — że z tak życzliwą radą przyszliście do mnie. Zawdzięczam ją pewnie nie sobie, ale jakimś innym, niezrozumiałym dla mnie pobudkom. Chciejcie mnie objaśnić... słucham. Mówiliście o przyjaciołach. Znacież tych, co się tu moimi być mienią?
Starzec głową kiwnął.
— Tak, co najbrudniejszego tu jest, najlepiej znam — rzekł. — To dziś moje powołanie, abym się w błocie grzebał, ha, i z błota czasem, choć uszy, wyciągał!
— Pana Tytusa znacie? — zapytał nieśmiało starosta.
— Mieszczańskiego synka, który panicza udaje — odparł Kożuszek. — Któżby takiego trutnia i zlejbruka nie znał? Teraz gdy Dangel, Kabryt, Blanc, Teppery i Szulce podostawali szlachectwa, a cena