Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

Czeremecha, który tuż stał za progiem, wszedł natychmiast, zwracając oczy ciekawe na starostę, jakby się uląkł o niego.
Młodzieniec nie ruszał się z miejsca, jeszcze w myśli rozbierając to, co słyszał, nie umiejąc sobie wytłómaczyć tej przygody rannej, która niespodziewanie uderzyła go, raziła i przebrzmiała jak sen.
— Co to jest? kto to był? — spytał w końcu stojącego zdala Czeremechy.
Stary miał coś na ustach, ale pomyślawszy, wstrzymał się nagle.
— Toć to jest ten Barani kożuszek! — rzekł.
— Znasz go?
— Jak wszyscy, z widzenia... tak — przebąknął, mieszając się trochę stary. — Ludzie się różnie domyślają... człek bo osobliwy.
— W samej istocie — przerwał starosta. — Czy waćpan wiesz? wystąpił mi z łaciną.
Czeremecha ramionami tylko zżymnął.
Zamyślony panicz, zapomniawszy z czem przyszedł do swojego starego sługi, zwrócił się ku drzwiom. Marszałek odprowadził go, ale nie zatrzymywał.
W pokoju sypialnym, do którego powrócił, zastał zawsze już o tej porze zjawiającego się pana Tytusa, który, jak w domu czując się u niego, kazał sobie podać czekoladę i spokojnie się nią posilał.
Po twarzy zmienionej starosty i z dosyć chłodnego przywitania Tytus się mógł domyślać, że świeże jakieś, nieprzyjemne wrażenie spotkało przyjaciela.