Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kochany starosta — odezwał się — coś dziś znużony, czy chory.
— Wstałem z bólem głowy — odparł panicz, siadając i wcale się nie myśląc tłómaczyć przed Tytusem.
To, co o nim posłyszał z ust żebraka, nie po zostało bez następstw. Patrzył nań z pewną obawą i niedowierzaniem.
Tytus tą tajemniczością przyjaciela, który zwykle bywał dlań aż do zbytku otwartym — tym tonem, dla siebie nowym, został zaniepokojony.
Zwrócił rozmowę, więcej rachując na wygadanie się nieumyślnie młodego pana, niż na wydobycie z niego czegoś pytaniami.
— Prawda — rzekł — że Loiska wczoraj była prawdziwie uroczą? Nie znam kobiety, któraby tak zawsze piękną, a tak rozmaitą być umiała.
Starosta ze spuszczonemi oczyma bawił się połą szlafroka; zimny był, nie potwierdzał i nie przeczył. Pierwszy raz nie zachwycał się Loiską.
— Co to jest? — pomyślał Tytus — miałżeby wczoraj...
I spytał głośno:
— Mniej się wam podobała?
— Nie — rzekł starosta zimno — zawsze jest zachwycającą; ale wyznaję, że się jej obawiać zaczynam.
Tytus wybuchnął śmiechem serdecznym.
— Obawa przyszła bardzo wcześnie — odparł — i to jest gwarancyą, iż starosta z tym ogniem będziesz się obchodził ostrożnie.
Gospodarz, sparty na stoliku, milczał.
Tytus, przebiegły i doświadczony, czuł już, że