Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z teatru naturalnie na wieczerzę do Loiski — z uśmiechem wtrącił kusiciel.
— Dzień po dniu? — pytająco odezwał się panicz. — Zdaje mi się, że tak jej narzucać się nie wypada. Ludzie mogliby sądzić, a co gorzej i ona sama...
— Co? że ona się staroście podobała? — zaśmiał się Tytus. — Ale o tem, zdaje mi się, i ona i ludzie już wiedzą.
Panicz siedział zadumany kwaśno.
Tytus, rozdrażniony zmianą, jaką w nim spotkał, lubo niespodzianie, nie myślał dać za wygranę. Znał już o tyle starostę, iż mógł być pewnym, że bez przyczyny, dla fantazyi, humoru nie zmienił. Coś w tem tkwiło.
— Zatem dzisiejszy dzień wizytom poświęcony? — powtórzył.
Na to pytanie starosta był zmuszonym coś od powiedzieć.
— Tak, muszę raz wreszcie być u panów Ignacego i Stanisława Potockich. Są nam powinowaci i wiedzą, że tu jestem — przebąknął pocichu.
— Pierwszego z nich — odparł jakimś tonem trochę szyderskim Tytus — wątpię, abyś pan starosta znalazł kiedy w domu. Niezmiernie od niejakiego czasu jest czynny. Musi pilnować króla, którego tak trudno było do sieci zastawionych napędzić. A choć by zresztą jakim przypadkiem był w domu, to albo z księdzem biskupem kamienieckim, lub z ks. Piatolim, z ks. Ossowskim, jeśli nie z podkanclerzym kon-