— Ale toby mu całą jego wartość odjęło — zimno rzekł, wstając, starosta.
Wstał ł Tytus, zły, podrażniony, lecz poprzysiegając, że to, co mu zamąciło jego wygodny stostunek ze starostą, odkryć musi i sparaliżować.
— Zatem — odezwał się — przed teatrem mam służyć? czy kiedy pan starosta każe?
— Przed teatrem — odparł, chłodno żegnając gospodarz.
Tegoż dnia, w poobiedniej godzinie, hrabia W. po krótkiej syeście, do której był nawykł za granicą, właśnie ze schodów powoli się spuszczał, mając wsiąść do powozu, który nań czekał, gdy w przyćmionej sieni domu przy Miodowej ulicy, w którym mieszkał, z kąta występujący człek odarty, wyglądający na żebraka, zastąpił mu drogę.
Hrabia był bardzo szczodrym. Wygrywał tysiącami, ale też dukatami rzucał, nie licząc.
Sięgnął do kamizelki, w której zawsze nosił kulfony oberznięte i srebro, aby się pozbyć natręta, gdy usłyszał śmiech znany i zadrżał.
Głos ten już nie pierwszy raz słyszał w życiu.
Żebrak przybliżył się do niego, tak, że hrabia ze wstrętem się cofnął.
— Czego chcesz? — zawołał grubiańsko — precz mi!
I na ziemię upadający słychać było pieniądz, który zadźwięczał i potoczył się. Nikt go nie podniósł.
— Chcę z szanownym hrabią mieć chwileczkę