— Cóż to ma znaczyć? — krzyknął w pasyi hrabia, szamocząc się i usiłując wyrwać zastępującemu drogę żebrakowi.
— To znaczy, że ja, słyszysz?... ja, Barani kożuszek, rozkazuję ci, abyś mi się nie ważył tam chodzić! Tłómacz to sobie jak chcesz... nie posłuchasz... zobaczysz skutki.
Hrabia powtórnie krzyknął na służbę, lecz nim ta usłyszeć go mogła i zdołała nadbiedz, żebrak się wyrwał z sieni w ulicę i zniknął.
Czas jakiś pan hrabia stał, trzęsąc się z gniewu cały i ochota go odpadła siąść do powozu. Zawrócił się na górę. Był tak poruszony, że musiał siąść w fotelu, aby wydychać gniew i kazał sobie podać szklankę limonady.
Służbie, zapóźno nadbiegającej, nie powiedział o co chodziło, bo wstyd mu się do tego przyznać było. Awantury tej nie pojmował. Wprawdzie kilka razy go w ulicy już Barani ów kożuszek w sposób bardzo przykry interpelował, ale ta napaść była dlań niezrozumiałą.
Uledz groźbie, czy nie zważać na nią?... Sam nie wiedział, jak postąpić. Radby iść na przebój, bo w salonie Loiski gra była wygodną, swobodną, a on panem. Lecz z drugiej strony dobijać się o nią, narażając na niebezpieczeństwo życie, nie było warto. Hrabia miał do wyboru grę u siebie i w wielu domach dystyngowanych, gdzie go przyjmowano z największą grzecznością, zapraszano, pojono i karmiono.
Siedział jakiś czas w krześle, dopił limonady, uspokoił się i rezultatem krótkiego namysłu było, że bilecikiem suchym, zimnym, nie bardzo zrozumiałym
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.