Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, ale bo ja mówiłem zaraz — odezwał się jeden — najlepiej było we drzwiach schwycić, zakneblować gębę i poprowadzić.
— Gdzie? na Miodowej? — odparł hajduk. — Żebyś ty mu nie wiem jak gębę prędko zatykał, krzykuby był narobił... Zbiegowisko, awantura! A on swoich ma i byliby go obronili a odbili. Tak i potemby już się miał na baczności. Z nim tak nie można, tylko kiedy brać, to na pewniaka. Jak się raz nie uda, przepadło.
Towarzysze zdawali się być tegoż przekonania i zamilkli.
Stali jeszcze skonfundowani, gdy z blizkiej kamienicy, poświstując, z rękami w kieszeniach, wyszedł krokiem powolnym Juliaszek. Miał krótką fajeczkę w gębie, czuprynę na bakier, a obie ręce w kieszeniach i minę gęstą. To dym puszczał z gęby, to świstał. Stanął i począł się przypatrywać towarzystwu, które, na widok przybysza tego, milcząc zaczęło sobie dawać do rozejścia się znaki.
— Słuchaj, Szczepka — odezwał się nagle Juliaszek do jednego z nich — mnie się widzi, coś musieliście tu zgubić, co tak nos spuszczacie w dół. Hę? jabym wam pomógł szukać. Dwuzłotówkę, czy talara?
Hajduk spojrzał nań pogardliwie.
— Patrzaj-no go, jaki mi! A co ty tu nosa wścibiasz? Patrz, by ci go, smarkaczu jakiś, nie utarli.
— Doprawdy! — rozśmiał się łobuz — a tom nie wiedział, że wy się i do tego zdali? Proszę ja kogo? Że konieście kradli na Pradze i że was trzy-