tylko przypominając przyszłe kazanie. Z zamku tu zawsze ktoś przyjdzie, niechże jegomość im rżnie verba veritatis i napędza, aby kraj i siebie ratowali, a póki czas, życie odmienili. Dużo jest poczciwych, którzy dobrego chcą, ale od siebie naprawy rzeczypospolitej poczynać nie myślą. W sejmie głosują dobrze i koszulę z siebie oddać gotowi, ale potem bankietują i ostatni też grosz przepijają, przejedzą lub przegrają.
— To prawda, ale mój ty miły Kożuszyno — odezwał się Bernardyn — ty z nich kapucynów i bernardynów zrobić nie potrafisz. Ułomność ludzka! Świętych mało!
— O świętych i mowy niema — rzekł Kożuszek — ale żeby choć bydlętami być przestali.
— Srogi-bo jesteś! — rozśmiał się Bernardyn.
— Bo czas sroższy nademnie! Gdy się rzeczpospolita nanowo ugruntuje i nic jej grozić nie będzie — zawołał Kożuszek — naówczas niech już sobie i bankietują, a teraz... wara. Nam wór włożyć i głowy posypać popiołem, aby winy dawne zmazać.
— No, no — przebąknął ojciec Pankracy, czysto po polsku zamykając rozmowę. — Jakoś to będzie.
Kożuszek skręcił się na siedzeniu niespokojny; coś jeszcze chciał mówić i nie śmiał. Cały ten wstęp był widocznie tylko przyczepiony, aby ułatwić postscriptum.
Wstał z krzesła i przyszedł rękaw ojca Pankracego pocałować.
— Ojczuniu! — szepnął. — Sił mi nie staje. Gdzie mogę i jak mogę, staram się, aby od tej kobiety nieszczęsnej ludzi odstraszyć i poodpędzać; ale nie do
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.