którzy posłowie, niektóre panie, posiedzeń i mów ciekawe, którym przyklaskiwały z galeryi, już się zbierać zaczynali. Około zamku widać było stojące gromadki pieszych i zachodzące powozy.
Ruch ten był znaczny, bo i na przekupniach nie zbywało, przynoszących posiłek dla zgłodniałych i napój dla uznojonych. Stała i straż wojskowa w bramie. Konno też podjeżdżali niektórzy, w mundurach kawaleryi narodowej.
Dla człowieka tak już osławionego i mianego na oku, jak ów żebrak, zbliżenie się do zamku było najniebezpieczniejszem, bo tu go lada kto mógł wskazać i dać wziąć pod wartę.
Barani kożuszek jednak, wcale tem nieustraszony, popatrzywszy dokoła, wprost się skierował ku zamkowi.
Na pół drogi od Bernardynów napędził go Juliaszek.
— Na miłego Boga! — począł, targając go za połę — ja was od wczoraj wieczora szukam, gonię... dobrze, żem złapał. Zmiłujcie się, nie pokazujcie w ulicy, bo za wami chodzą i szukają. Wczoraj, gdyście z Miodowej szli, o mało was nie pochwycili. Słyszałem, jak się zmawiali. Odprawiłem ich na Pragę, szukać wiatru w polu, ale te szelmy powrócą. Ktoś im wyznaczył nagrodę, żeby was wydali marszałkowskiej straży.
Żebrak słuchał, zżymając ramiona.
— Śni ci się chyba.
Juliaszek począł się niecierpliwić.
— Coby mi się miało śnić? cóżbym ja miał kłamać? — zawołał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.