słuchając i nie widząc nic, i tylko dźwięk głosu chłopca obił mu się o uszy.
— Cóż tu począć? — bąknął. — Do kogo iść?
Chłopak głową potrząsał.
— Tego ja nie wiem — rzekł — ale mi się widzi, że go dobyć z pod ich klucza chyba nie będzie można. Na niego dawno zęby ostrzyli, gotowi go nie wiem o co obwinić. Powiesić, może nie powieszą, ale wyświecić z miasta i smagać... to nie chybi.
Maciej stał długo, w myślach zatopiony; spojrzał na chłopca.
— Widziałeś sam jak go brali? — spytał.
— Jak na was patrzę!
W pierwszej chwili chciał zaraz iść do więzienia marszałkowskiego stary sługa, ale godzina była późna, przystęp niepodobny. Przytem obawiał się zdradzić pana.
Nierychło mu na myśl przyszło, o czem wiedział dobrze, iż Kożuszek w blizkich był z ojcem Pankracym stosunkach. Jedynym ratunkiem więc było naprzód dać wiedzieć Bernardynowi, potem jednemu z tych posłów, z którymi Kożuszek się znosił.
Tego dnia jednak nic już poczynać nie było można, ani się do klasztoru dostać, ani do żadnego z tych, których rankami u pana widywał.
Trzeba było z razdartem sercem powracać do domu i czekać ranka.
W brudnej izbie, o jednem zakratowanem oknie, okrytem kurzem i nieprzepuszczającem światła — na garści słomy w kącie leżał Barani kożuszek. Nie był tu sam; na ławce pod oknem siedział z rękami w kieszeniach, z krótką fajką w gębie, człek jakiś
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.