Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

tego, który siedząc na ławie, sam z sobą rozprawiał, chrapanie śpiących, westchnienia ich przez sen — milczenie niekiedy przerywały. W korytarzu nie słychać było chodu straży. Zdala turkot głuchy powozów dochodził.
Oprócz tego, który z sobą bardzo żywo monolog prowadził, reszta więźniów zdawała się już do nocnego zabierać spoczynku. Ci dwaj, co się naradzali pocichu, przysiedli, poobwijawszy się w opończe, bo izba, mimo dusznego powietrza, była chłodną.
Kożuszek nie spał. Na bladej jego twarzy widać było politowanie, które wzbudzali w nim współwięźniowie. Czasem uśmieszek jakiś dziwny przemknął po bladych zaschłych wargach i zmieniał się w wyraz boleści.
W korytarzu zaszłapało i zabrzęczało... Oczy i uszy tych, co jeszcze nie spali, zwróciły się ku drzwiom. Kręcono kluczem w zamku. Niepokój ogarnął więźniów. Kobieta śpiąca przebudziła się i krzyknęła:
— Bodaj cię dyabli porwali!
Drzwi na zawiasach się ruszyły, dwóch pachołków weszło, rozglądając się, do izby. Pierwszy z nich trzymał kaganek w ręku. Oczyma szukali czegoś po kątach.
Jeden z nich spostrzegł leżącego staruszka i nogą go kopnął.
— Wstawaj!
Kożuszek, na rękach się sparłszy, z ciężkością mógł się dźwignąć, lecz był posłuszny. Zaledwie się podniósł, gdy obaj pachołkowie, słowa nie rzekłszy, chwycili go pod ręce, szarpnęli nim i ledwie