Ulica przed pałacem, w którym sławny swojego czasu (1790 r.) pan Jan Marwani sprawiał dla bawiącej się Warszawy reduty, jednego wieczora, późnej jesieni, wcale ciekawym zabawić się mogła widokiem.
Błoto po deszczu, który nie przestawał, było ogromne... Ścisk przybywających na zabawę, i tych, co szczęśliwym pod oknami i przy wysiadaniu przypatrywać się mogli tylko, niesłychany, wrzawa ogłuszająca.
Dwie, niezbyt jasno przyświecające, latarnie, w których grube łojówki topniały, niedosyć od wiatru obwarowane, smugami blademi rzucały na błoto i wskazywały kałuże, bo w nich się blask ich odbijał.
Najrozmaitszego autoramentu powozy, poczynając od paradnych karet i karyklów, aż do sznurkami powiązanych fiakrów i wózków, jedne po drugich cisnęły się do ganku. Woźnice, łając, smagali batami zbyt najeżdżających, dyszle stukały o pudła, lub gwałtownie zatrzymanym koniom ponad łby się wysuwały. Z okien powozów ukazywały gło-