Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

ciekawości, ani takiej uciechy z masek przybywających.
Znaczniejsza ich część, służbą znużona, cisnąc na ramionach płaszcze i futerka, szukała sobie wygodnego miejsca do spoczynku. Niektórzy, mimo wrzawy i dochodzącej tu muzyki, popychania i kułaków, pod ścianami już drzemać próbowali. Żwawsi między sobą, dla zabicia czasu, zabierali się do gry, kartami zatłuszczonemi.
Reduty p. Marwaniego, tak jak heca, nie należały do zabaw wielkiego świata i tonu. Towarzystwo tu zbierało się najróżnorodniejsze i nienajlepsze, lecz ci, co bawili się wówczas nieustannie, tak pospolitemi zabawami znudzeni byli, tak one im spowszedniały, iż chętnie pokryjomu zabłąkać się byli radzi w najbrudniejszy kąt, aby w nim znaleźć rozrywkę. Ciekawość ta chorobliwa służyła wielu za wymówkę i tłumaczenie, gdy nią jaką intrygę pokryć było potrzeba.
Na takiej więc reducie łatwo pod maską spotkać było można najświetniejsze imiona i osobistości głośne, jakichby się tu spodziewać nie godziło.
Jpan Marwani, człowiek pochodzenia zagadkowego, mówiący po polsku z cudzoziemska, mały, czarny, z włosem drobniuchno pokręconym na głowie, szepleniący dla zbytniego pośpiechu, bo ledwie gębą i sobą starczyć mógł na wszystko — ukazywał się u kasy, którą trzymała otyła i wystrojona kobieta, krzycząca jak przekupka, we drzwiach sali, po różnych kątach sieni. Niknął czasem w jakichś przejściach i drzwiach, dla niego tylko się otwierających,