Stary rozpustnik, zawsze jeszcze licząc się za magnata, bo mu mnogie procesa, w jego przekonaniu, odzyskanie jakiejś bajecznej fortuny zapewniały, upodobał był sobie bardzo kasztelanicową i chciał się nawet z nią żenić; ale Loiska, mimo tytułu, jaki jej przynosił, obrzydliwego człeka ze wstrętem odpychała.
To mogło dać miarę upadku krajczego.
Oddawna nie bywał on już u Loiski, a przybycie jego tak ją oburzyło, że chciała pobiedz, aby ludziom dać rozkaz nieprzyjmowania, gdy on już się z pańską butą wtoczył do salonu.
Był to typ osobliwy zrujnowanego magnata, któremu pozostały duma, śmiałość, przesadzony cynizm dawny i maniery wielkiego świata, połączone z grubiaństwem jakiemś. Twarz czerwona, cała w plamach i wyrzutach, przypominała Tyberyuszową. Piękne niegdyś suknie leżały na nim pomięte, zaniedbane, starte, poplamione. Ręce i nogi obrzękłe miał od podagry, a szyję i twarz pomarszczoną i wychudłą. Wejrzenie zuchwałe, ogłupione, obwisłe wargi, oczy płonące, budziły największą odrazę...
Przy tem wszystkiem miał jeszcze pasyę do kobiet i rad był galanta udawać, choć ręce mu się trzęsły i na nogach ledwie mógł ustać.
— Królowej mojej do nóżek upadam! — zawołał, wchodząc. — Cóż to? Samą zastaję? Szczęście osobliwe! Gdzież dwór i adoratorowie asindźki?
Chciał się do ręki przysunąć, ale Loiska się cofnęła i wskazała mu krzesło. Krajczy padł na nie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.