Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

Młody panicz wszedł już do salonu zmieszany i nieswój, a zobaczywszy krajczego, którego znał z reputacyi i z widzenia, jeszcze bardziej się zakłopotał.
Stary, przymrużywszy oczy i popatrzywszy nań, ruszył się, na lasce podpierając, aby go przywitać. Loiska, z wyrazem wstrętu na twarzy, odwracała się od niego ku nowoprzybyłym.
Ci niebardzo mieli ochotę kumać się z rozgłośnym awanturnikiem, lecz krajczy zmusił ich do tego. Podszedł sam do starosty.
— Cieszę się, że asindzieja tu widzę — rzekł — to dowodzi, że gust masz dobry.
Pięć grubych palców złożył razem i w końce ich się pocałował, patrząc na gospodynię. Poczem rozśmiał się cynicznie. Loiska gniewem pałała.
Starosta, zimno przywitawszy natręta, ustąpił nieco na bok. Krajczy przyczepił się do Tytusa.
— Spotykaliśmy się już gdzieś z asindzim, fizyognomia mi znajoma. Przyjacielujesz staroście? a no, powinien ci być wdzięczny za zrobioną znajomość z tą piękną panią.
Tytus się nasrożył i chciał odchodzić, ale krajczy nie zważał na to.
— Nie myślicie zagrać? tu co wieczór grywają... hę! Miałem i ja ochotę — rzekł, potrząsając kilkunastu dukatami w kieszeni. — Ja gram w co kto chce. Lombra, tryszaka, faraona, vingt et un.
Nikt nie odpowiadał.
Wszyscy, nie wyjmując gospodyni, taki mu chłód okazywali, że krajczy w końcu, mimo nawy-