Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan marszałek ma go teraz w ręku — mówiono — powinien zmusić, aby się odkrył, kim jest. Na to są przecie sposoby.
Podczas gdy po mieście rozpowiadano sobie dnia tego o Baranim kożuszku, Maciej, który przez całą noc oka zmrużyć nie mógł, skoro świt pobiegł do Bernardynów, do ojca Pankracego. Trafił na to, że właśnie mszę raniej niż zwykle odprawiał, bo go gdzieś wysyłać miano, i ledwie pochwycił śpieszącego ze śniadaniem.
— Ojcze dobrodzieju — zawołał, cisnąc się do celi, zapłakany sługa — jeżeli w Boga wierzysz, ratuj! Nieszczęście spotkało mojego pana, o los którego ja dawno się lękałem. Straż marszałka wczoraj go pochwyciła.
— Kogo?
— Barani kożuszek — wyjąknął Maciej, całując rękaw habitu. — Jeżeli wy nie poradzicie, to nikt. Możecie poświadczyć za nim.
— Siedzi na zamku? — odparł ojciec Pankracy i ręce założył. — A mówiłem, a przestrzegałem go! Co teraz począć?
— Ojczuniu, na miłość Bożą, idźcie do kogo trzeba. Ja nawet nie wiem, do kogo się udać. Poświadczcie, że to człek bogobojny i uczciwy.
Ojciec Pankracy głową tylko potrząsł; zdało się, iż potajemnie się modlił.
Maciej niewiele mógł go nauczyć o tem, jak i za co wzięto starego. Pankracy, zamierzoną podróż odkładając, poszedł oznajmić o tem gwardyanowi,