Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

basy monotonnie, jakby drzemiąc, mruczały, skrzypce zato, flet, klarnet, zele i bęben dokazywały okrutnie. Najbardziej skostniałym nogom tańcować się chciało.
Zachodząc z boku orkiestry tej, można było dostrzedz wypróżnione piwa butelki, które ożywienie jej tłómaczyły.
Skrzypek pierwszy, mąż wzrostu okazałego, ubrany aż do zbytku elegancko, z rękawami zakasanemi, stał twarzą zwrócony do swoich muzykantów, policzkiem niemal leżąc na skrzypcach i nogą a sobą konwulsyjnie wściekły takt wybijał.
Podkomendni jego, pomiędzy którymi i kapoty widać było i odzież wątpliwego charakteru i nazwiska, należeli do stellae minores; dyrektor kapeli widocznie miał się za sponiewieranego wirtouza. Czasem też zamiast prostej melodyi, przymrużywszy oko, twarz jeszcze mocniej do skrzypców przytulając, wygrywał fantazye osobliwe, które zwracały nań ciekawe oczy jego towarzyszów i niekiedy ich bałamuciły. Twarz jego rozpłomieniona, pot z czoła rzęsiście spadający, świadczyły, że obowiązek swój spełniał z furyą i namiętnością.
Był to reputowany wielce naówczas Szaławski (przezwany Żurawiem, może dla wzrostu), który słynął i z tego, że na dzień butelek wódki parę wypijał, nie licząc innych chłodzących napojów. Gdy nie grał, spał... Mówił mało, a gdy kto go wyzwał na rozmowę, poczynał ją i kończył od siebie.
— W innym, panie, kraju, toby mnie złotem zasypali; ale tu... człek musi rzempolić do tańca.