Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

koiło i z myśli mu wynijść nie mogło, zaprowadził go do celi.
Staruszek poszedł za nim z pokorą i dobrym humorem, poddając się losowi.
Ks. Izydor nie spuszczał z niego oka. Postarał się naprzód nakarmić go, potem ośmielić, wreszcie rozpoczął rozmowę.
— Nie masz tu krewnych, brata lub... kogo w Warszawie? — zapytał.
— Nie — rzekł Kożuszek.
— Przy ulicy Krochmalnej? hę? — zagadnął ks. Izydor. — Jak mi Bóg miły... twarz, głos...
Stary ramionami poruszał.
— Nienaturalna rzecz takie podobieństwo — mruczał braciszek.
Badanie o pobyt w Warszawie, o dawniejsze życie nie doprowadziło do niczego.
Izydor postanowił, nie mówiąc nic, nazajutrz znów z puszką po kweście udać się na ulicę Krochmalną i sprawdzić, czy tam był ów samowtór żebraka.
Do nocy najpilniejszą zwracając uwagę na starego, gdy ten się zaczął modlić, opuścił go braciszek, ale dla bezpieczeństwa zamknął w celi.
Ponieważ obłąkanie okazało się łagodnem, a właściwie żadnych jego znaków dopatrzyć się nie było można, nazajutrz puszczono swobodnie żebraka, zdala tylko dozór mając nad nim.
Ks. Izydor tymczasem, zadraśnięty zagadką, która mu nie dawała pokoju, pobiegł na ulicę Krochmalną.