Byłoby też wistocie do tego przyszło, gdyby nie rzecz całkiem nieprzewidziana.
Nadzwyczajna wówczas wychodziła ilość pamfletów i pism ulotnych, pod najdziwaczniejszemi tytułami. Takiemi były: „Dzwon polski“ — „Polak w czui“ — „Cygan z gandziarą“ — „Ksiądz z kropidłem“ i t. p.
Jednego dnia wśród tych druków, które często dla większego rozpowszechnienia autorowie ich rozsypywali po ławach Saskiego ogrodu, po fiakrach najemnych i t. p., zjawił się świstek dowcipny, ale nadzwyczaj złośliwy, pod tytułem:
Z druku nie można było odgadnąć, czy go wydała najpłodniejsza z ówczesnych drukarń, Gröllowska, czy go potajemnie złożono u Pijarów, lub w innej jakiej drukarni. Posądzano wielce redakcyę gazety Niemcewiczowskiej, iż go na świat wydała.
Barani kożuszek w świstku tym, pod przybranemi, ale łatwemi do odsłonięcia nazwiskami, stawił pod pręgierz opinii publicznej wszystkich niemal koryfeuszów tak zwanej rapublikanckiej opozycyi, poczynając od hetmana Branickiego, Rzewuskiego, Szczęsnego Potockiego i t. p. i dogryzał im wspomnieniami przeszłości, aluzyami do rozmaitych, dotąd na jaw niewyciągniętych wypadków. Autor był tak doskonałe świadom wielu tajemnic, tak dowcipny i nielitościwie złośliwy, iż broszurę rozrywano. Jedni wściekali się i odgrażali, drudzy śmieli do rozpuku i radowali.