się wyrazu twarzy, którą gniew uczynił prawie brzydką a wielce straszną.
Nie rzekła nic długo.
— Cóż to mnie obchodzi? — odparła wreszcie. — Pan wiesz, że się oddawna nie widujemy, że stosunki są zerwane i że ja jej widzieć nie mogę.
Powtórzyła po przestanku małym, z nową siłą:
— Nie mogę!
— Lecz widzenie się to — przerwał prawnik — którego, jeśli się nie mylę, życzy sobie matka, mogłoby...
— Tak, teraz ona sobie życzy, bo widzi, że sprawę przegrała; ale to właśnie jest jednym więcej powodem, bym ja nie chciała.
Mecenas, wyczekawszy trochę, rzekł tylko jedno słowo:
— Matka...
Oczy Loiski zaiskrzyły się.
— Widzieć jej nie chcę! — zawołała. — Przestałyśmy dla siebie być matką i córką. Była dla mnie gorzej niż macochą. Zgubiła mnie!...
Głos jej drżał, łkanie w nim słychać było.
— Nie mogę, nie mogę! — wyjąknęła, odwracając się.
— Potrzeba jednak, potrzeba koniecznie. Są rozmaite interesa, oprócz głównego, a w ostatku...
Spojrzał błagająco; Loiska powtórzyła:
— Nie chcę i nie mogę! Jeśli pan chcesz — dodała po chwili — traktuj, umawiaj się... ja...
Ruchem rąk namiętnym jeszcze raz okazała, że matki widzieć nie chce.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.