Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

swym nie nadawali wyrazu namiętnego. Naśladuj ich... Sądzę — dodał, przechodząc zaraz do innego przedmiotu — że z mamą się porozumiecie i że ona tu długo gościć nie będzie, boby nam zawadzała.
Loiska nie odpowiadała. Hrabia się zbliżył do niej.
— Koniecznie, gwałtownie mi potrzeba spotkać się u ciebie ze starostą. Jest to dla mnie figura ważna, bo przez niego trafić mogę do ojca wojewody, a tego ja i Rzewuski mieć chcemy i musimy z sobą. Zaproś go, ściągnij, zrób co chcesz i daj mi wiedzieć kiedy. Tytus ci usłuży... Nie odmawia się zaproszeniu na wieczerzę tak ślicznej i miłej pani.
— Nie mam szczęścia do pana starosty — odparła z minką kwaśną Loiska.
— A! to chyba albo on oślepł, albo ty sama tego nie chcesz. Ale ja starostę tu u ciebie, à huis clos, mieć muszę. Gdzieindziej mi przeszkodzą. Przyjdę z generałem, wezmę może jeszcze kogo z sobą i nawrócić go musimy.
To mówiąc i nie słuchając już, coby przeciwko temu mogła powiedzieć Loiska, hrabia wziął kapelusz, zawołał: „A bientôt!“ i wyszedł.
Gospodyni jednak, choć uwolniona od niego, nie zaraz wyszła do salonu; chciała się namyśleć, co ma począć i jak postąpić z matką. Czuła się czasami tak samą, tak jej brakło przyjaciółki i powiernicy, że, mimo żalu do matki, prawie jej była rada, z warunkiem tylko, aby służyła, nie rozkazywała.