Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

Gniew pierwszej chwili znacznie już zwolniał, zastępowały go rachuby. „Jeżeli się zechce zastosować... jeżeli mnie zrozumie...“
Tak mrucząc, powróciła do salonu i zastała Zelską z filiżanką saską w ręku, admirującą porcelanę.
Stanęły naprzeciw siebie.
— Słuchaj, Loisko, niewdzięczna ty, ja bo cię kocham zawsze, nie zabijaj-że ty mnie!
— To ja skarżyć się miałabym prawo.
Tak już wcale z innego tonu rozpoczęła się rozmowa, której powtarzać nie będziemy, chociaż była wielce ciekawą. Matka i córka kłóciły się, czyniły sobie wyrzuty, mówiły o rzeczach obcych sprawie, przychodziły do najostrzejszych przekąsów, godziły się, śmiały w końcu i — w parę godzin znalazły sposób zawarcia jakiegoś modus vivendi.
Starsza pani dowiodła kasztelanicowej, że, choćby na próbę, powinna ją wziąć do siebie.
— Ja twojej najzupełniejszej swobody nie będę krępowała w niczem — rzekła. — Rób co chcesz, ale ze mnie mieć będziesz doskonały parawan. Ty nie masz doświadczenia, gorączkujesz się. Obecność matki nada domowi powagę. Słowo ci daję! Spróbuj! Mnie ta wieś dokuczyła, a Warszawa mi się uśmiecha. Mam tu z mojej młodości znajomych, stosunki. Zobaczysz!
Argumenty były tak przekonywające, że Loiska na ostatek, w pewnych warunkach, na próbę zgodziła się matkę wziąć do siebie.