Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/245

Ta strona została uwierzytelniona.

— Często on tu bywa? — szepnęła matka do Tytusa, spoglądając na tę parę, tak sobą zajętą.
— Był zalewie kilka razy — odparł Tytus.
— Ale są z sobą bardzo... dobrze.
— Dziś nadzwyczajnie. Przyznam się pani — dodał zapytany — że patrzę na to niezmiernie zdumiony.
— Wszak to syn wojewody? — szepnęła Zelska.
— Tak jest, i jedynak — rzekł Tytus.
Spojrzeli na siebie i umilkli.
Loiska tak była dziwnie zajęta gościem swym, że nawet zdawała się o matce i Tytusie i o pewnych wymaganych przyzwoitościach zapominać. Nie chciała tracić czasu, a gdy szelest w przedpokoju wyrwał ją z tego osłupienia, wstała zarumieniona, zmieniona, pomieszana, z nowym twarzy wyrazem i potrzebowała chwili opamiętania, aby wyjść naprzeciw nadchodzących już hrabiego z generałem Kurdwanowskim i z dowcipnym a rubasznym Hulewiczem.
Jak laską czarodziejską zmieniło się za przybyciem tych gości wszystko w saloniku. Weszła z nimi wesołość, trzpiotostwo, wrzawa.
Starosta, trochę się mający na baczności, pozostał sztywnym i nieśmiałym. Lecz z tego usposobienia hrabia z towarzyszami natychmiast, od pierwszego przywitania, począł go wyprowadzać, na ton lekki, wesoły i rubaszny nastrajając rozmowę.
— Pragnąłem bardzo poznać bliżej pana starostę — rzekł. — Ze czcigodnym ojcem jego, panem wojewodą, niejeden raz szliśmy w ordynku i nieraz