Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.

Nikt go nie widział jeszcze dnia tego.
Zapytany braciszek Izydor, zmieszał się jakoś, zakręcił i poszedł do izdebki, którą stary miał wyznaczoną dla siebie.
Tu go także nie było... nie było i kijka, z którym chodził; leżały tylko próżne sakwy w kątku, z któremi go przyprowadzono.
— Niema go w celi — rzekł zdyszany, powracając do przełożonego.
— Jednakże potrzeba dojść, gdzie się ukrył, bo osłabł może — odparł ks. Brzeski. — Szukajcie go w klasztorze.
Brat Izydor pośpieszył na zwiady, ale po półgodzinnem poszukiwaniu wrócił do przełożonego zafrasowany.
— Nigdzie go niema, cały klasztor strząsłem — rzekł smutnie.
— Jużciż bez zezwolenia nie wyszedłby na miasto. Pytaj u furty. Nie mógł się schować... i po co?
— U furty byłem, nie widziano go tam.
— Cóż to jest? — odparł przełożony, wstając. — Wiecie, że nam go polecono pilnować i marszałek gniewać się będzie, zresztą i jemu tu źle nie było. Miałżeby uciec?
— Niepodobna! — odezwał się brat Izydor.
W klasztorze się ruch zrobił wielki, nowe śledzenie i poszukiwanie po salach, między obłąkanymi, z których złośliwsi najbałamutniejszemi odpowiedziami zwodzili.
Staruszek jeden, który oddawna miał się za