Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

Można było zaręczyć, że sobie nie da, jak mówiono, napluć w kaszę, i karabelę niedarmo nosi u pasa.
Twarz, pomimo to, więcej ochoty do wesołego życia, niż do zwady i warcholstwa oznaczała. Śmiał się, patrzył, radował, pytał towarzysza nieustannie i może go nudził trochę.
— Ale któż ona jest, u licha? — zawołał, zwracając się do ubranego po francusku i za rękę go cisnąc. — Jeżeli Tytus nie wie, któż wiedzieć będzie?
— Tytus — odparł drugi z uśmiechem szyderskim — wprawdzie zna Warszawę na palcach, lecz to... zagadka! To nie jest kobieta naszego świata.
— Tak, ale światów w Warszawie jest kilka — rzekł młody.
— Znam mniej więcej wszystkie, nawet te, do których znajomości przyznawać się nie wypada — zawołał znudzony; — lecz powiadam ci, kochany starosto, to cudzoziemka, to nouvelle debarqués.
— I nie jesteś ciekawy zbadania tego zjawiska? — rzucił żywo starosta.
— Owszem, ciekaw jestem i — dodał Tytus — mogę zaręczyć, że tę tajemnicę odkryję... tylko nie tu i nie dziś.
W tej chwili znudzony zapatrzył się na królową. Myśl jakaś przebiegła mu po głowie, uderzył się zlekka w czoło, rękę wydobył z uścisku towarzysza i, dawszy mu znak, by w miejscu pozostał, sam bardzo zręcznie się przemykając, począł zbliżać się do zagadkowej piękności.
Pomimo ścisku, udało mu się przysunąć. Wy-