Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnął szyję i zaczął się pilnie przypatrywać, jakby znaku jakiegoś szukał. Twarz mu się rozjaśniła zwycięzko i na miejsce do oczekującego nań starosty powrócił.
Temu oczy się ciekawością iskrzyły.
— No cóż?
— Tst! nie trzeba zdradzać tajemnicy — szepnął cicho Tytus. — Już wiem!
— Wiesz?
Zamiast odpowiedzi, Tytus ujął pod ramię pana starostę i pociągnął go z sobą do drugiej sali.
Niełatwo natłok masek przebić można było.
W salach wszędzie prawie najróżnorodniejsze towarzystwo grupowało się, dobierając sympatyami i antypatyami. Śmiechy i łajania, szyderstwa i groźby latały w powietrzu, przerywane muzyką i drzwi trzaskaniem, szczękiem orężów i blach, które maski przyniosły z sobą.
Tytus, który chciał wprowadzić starostę w spokojniejszy zakątek, dla odkrycia mu tajemnicy, nie mógł nigdzie wyszukać dwóch miejsc odosobnionych.
W jednej sali grano. Około faraona stała kupa poniterów taka, że ani złota, ani banku, ani trzymającego karty dostrzedz nie było można. Tu trochę ciszej już sprawiali się zapaśnicy, co z losem walczyli. Ławki pod ścianami, na których karty podarte leżały tu i owdzie, prawie były puste.
Para zgranych biedaków, ze zwieszonemi głowami, medytowała na nich nad zmiennością losu, czy nad... stawką nową.
Chociaż pokrycie tych siedzeń, zbrukane i stłu-