Król, w rannem ubraniu, w rodzaju szlafroka, na którym wyszyta była gwiazda, siedział przed stolikiem, zarzuconym papierami. Kopert kilka podartych leżało na ziemi. Na kanapce obok, po pani krakowskiej, która się schroniła do przyległego gabinetu, pozostała chustka i flakonik.
Stanisław August był jeszcze owym pięknym mężczyzną, któremu tylko wzrostu trochę brakło i postawy, by mógł się nazwać jednym z najurodziwszych swojego wieku. Twarz była wdzięczną, łagodnego wyrazu, nawykła do banalnych uśmiechów i powszedniej, nieustannej grzeczności; lecz z pod tej maski chwilami jeszcze dobitnie wyglądało znużenie okrutne, smutek i troska.
Zwrócił się na szelest sukni kobiecej ku drzwiom ciekawie i piękność Loiski uczyniła na nim wrażenie takie, iż na krótką chwilę pozostał w niemej kontemplacyi.
Zwolna podniósł się z krzesła; na ustach zarysował się mocniej poczęty już uśmiech. Loiska stała naprzeciw niego i głębokim pozdrowiła go ukłonem. Wyraz jej twarzy, pełen boleści i upokorzenia, obudzał politowanie.
— Najjaśniejszy panie — odezwała się cicho — przychodzę tu z tak dziwnem wyznaniem, iż nie wiem prawdziwie, jak do niego przystąpię. Mogę nie zasłużyć na wiarę, krok mój fałszywie może być tłómaczony; lecz byłam... jestem do niego zmuszoną...
Król, nie przywiązując wielkiej wagi do tej
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.