Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

dała posłyszeć rozpaczliwego jej głosu. Odwróciła się do podkomorzego, który patrzył w inną stronę i chwytając rękę jego, poczęła wołać:
— Na miłość Bożą, chodźmy... umrę!
Stary ofuknął ją.
— Słowo daję, że w ten tłum nie pójdę. Siedziałabyś...
Kożuszek zamikł na chwilę.
— Pierwszy raz się spotykamy — mówił potem — lecz nie ostatni, nie! Póki ty się tu ze swym sromem nosić będziesz po Warszawie — ja za tobą, bom ja bicz Boży, chłosta Boża, pomsta niebieska. Nie dam spokoju, wytchnienia; nękać będę, aż pójdziesz ztąd precz na pokutę, na łzy, na upamiętanie, choć późne.
Odetchnął ciężko.
— Nie, ty harpio okrutna, coś splugawiła wszystko, czego dotknęłaś, ty nie upamiętasz się nigdy! zamrzesz w tej kałuży, w której żyłaś. Tyś stary łachman brudny, gorszy od tego, który ja mam na sobie... Idź, gdzie chcesz... ale precz ztąd, abyś córki nie zgubiła... Ta jeszcze, kto wie... uratowaną być może, a ty nigdy! Póki ty tu, póty jej grozi twój uścisk macierzyński zatratą. Ty musisz iść precz ztąd!
Podkomorzy, który dopatrzył się, iż przejście było nareszcie możliwe, wstał. Odaliska uwiesiła się na jego ramieniu, dysząc zapłakana, i pchała go już, nie oglądając się za siebie.
Wtem Barani kożuszek pochwycił ją pod drugą