Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/310

Ta strona została uwierzytelniona.

wał jeszcze. Nie chciała go zatruwać. Potem... była przygotowaną na wszystko.
— Kiedy? — zapytała krótko.
— Jutro rano.
— Koniecznie?
— Muszę!
Ścisnęła brwi i usiadła przy nim, napozór spokojna.
— Mój Boże! — odezwała się, łamiąc ręce — a jam taka szczęśliwa przybyła tu niedawno, rozmarzona, wioząc z sobą złoto, aby niem tę chwilę życia naszego oprawić, aby nam na niczem nie brakło!...
Łzy zakręciły się jej w oczach, ale je otarła szybko.
— Jutro? — szepnęła — dla mnie już niema jutra.
— Ani dla mnie — rzekł starosta. — Ale po za temi dniami, nie wiem wielu, świeci mi nadzieja.
Loiska siadła przy nim i ręką pogłaskała go po głowie.
— O mój drogi! — rzekła — gdybyś ty nawet mógł powrócić, czy myślisz, że te dni czarne, które przetną pasmo złote, pozwolą je znowu nawiązać tak, aby się dalej ciągnęło? A! nie wiesz, że taka miłość nie powraca raz drugi, że ty mi nie przyniesiesz już tego samego serca, a w mojem znajdziesz ślady łez gorzkich. Nic nie wraca! Dnie takie są jedyne w życiu. I ty już tym, co byłeś, nie będziesz, i ja... Ale co tam mówić o mnie!