Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/311

Ta strona została uwierzytelniona.

Rzuciła mu się na szyję, płacząc i śmiejąc się konwulsyjnie.
Przestała mówić.
Starosta wciąż powtarzał, iż powróci i przywiezie jej serce gorętsze jeszcze. Ona, głaszcząc go po głowie, uśmiechała się z politowaniem.
Na chwilę zbiegła do usługi, aby wydać jakieś rozkazy, i powróciła nawpół obłąkana prawie. Po drodze spojrzała w zwierciadło i znalazła się tak strasznie zmienioną, iż stanęła przed niem i z uśmiechem boleści poczęła włosy rozczochrane poprawiać.
— Dziś jeszcze trzeba być piękną dla ciebie!...
Dzień był wiosenny, lecz razem jeden z tych, w ciągu których słońce walczy z resztkami zimy, nie dającej się odegnać. Chwilami promienie jego złote wpadały do pokoju, a wnet szumiał wiatr, gradem i krupami sypiąc w okna. Słychać było grzmoty i śnieg przelatywał po nich. Ogród stawał w bieli na krótko i słońce znów wracało, okrywając go kroplami brylantowemi. Natura, czasem urągająca się człowiekowi, zdawała się trafem wtórować uczuciom tej pary, w której sercach przechodziły promienie jasne i burze.
Napozór Loiska zdawała się nieczułą prawie; wesołość jej, dzika jakaś, dochodziła do szału. Smutnemu staroście niepodobna było do tego wesela pogrzebowego się nastroić. Uśmiech konał mu na ustach, słowa przerywało łkanie. Cierpiał okrutnie! Jednakże wśród tej katuszy on ciągle powtarzał sobie i jej, że powrócić musi. Ona milczała.
W liście do Czeremechy, który on zaledwie