Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/313

Ta strona została uwierzytelniona.

cia, z kielichem w dłoni, w różanym wieńcu, z niezeschłem sercem.
Oczy jej zaświeciły.
— Tak ja umrę. Pić do dna tę męty, o! toby było okrutnem. Przeżyć serce własne, powoli doczekać się tej nocy, co wszystkie blaski brudnym płaszczem rozczarowania okrywa... O, nie!
Starosta starał się ją uspokoić; siadła przy nim, śmiejąc się.
— Ile jeszcze godzin do jutra? — spytała i popatrzyła na zegar stojący na kominie.
Nazajutrz rano starosta wyszedł z pawilonu sam, nawpół obłąkany z bólu, nie umiejąc wśród drzew ogrodu znaleźć drogi. Szedł i oglądał się za siebie; w oknie nie było nikogo. U wrót stał powóz, który nań czekał.
Zaturkotało... Cisza panowała w pawilonie. W ganku siedząca stara Brysia płakała, ocierając łzy.
Dzień po wczorajszych burzach wstawał pogodny i zimny, niebo miało tę barwę blado-niebieską, w zieloną wpadającą, którą stare turkusy przybierają. Chłód przejmował.
Gdy Brysia, wypłakawszy się, podniosła oczy, krzyknęła przestraszona. Przed nią na przeciwległej ławce siedział, spokojnie czekając, na kiju oparty mężczyzna stary, siwy, w baraniej czapce na głowie i kożuszku baranim. Musiał jednak być znajomym Brysi, gdyż z pierwszego przestrachu przyszedłszy do siebie, odezwała się, choć na żebraka wyglądał:
— A! jakże mnie pan przestraszył!