Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/314

Ta strona została uwierzytelniona.

Na twarzy starego malowały się litość, współczucie i niepokój:
— Pojechał? — zapytał.
Brysia głową potwierdziła.
— I nie wróci, to nie ulega wątpliwości — dodał pocichu stary. — Wiem o wszystkiem od Czeremechy. Cóż ona biedna pocznie? Bóg dziwną drogą doprowadził ją do opamiętania i poprawy. Niechżeby wytrwała w niej i nie wracała do dawnego życia. Zdaje mi się, moja panno Brygido — dodał — że teraz, jeśli kiedy, czas, abym się ja jej dał poznać i stanął jako opiekun, jako obrońca. Na to mi i wasza pomoc potrzebna. Przygotuj ją!
— Ale jakże ja to potrafię? — odezwała się stara sługa.
— Pocznij jak chcesz, jak ci serce podyktuje — rzekł Kożuszek — ale nie zwlekaj z tem. Później, gdy ta boleść przejdzie, starym nałogiem zechce szukać rozrywki i złych ludzi towarzystwa... ja się już na nic nie zdam. Trzeba korzystać z czasu.
— Przyjdź pan sam — przemówiła po namyśle sługa — ale nie w tym stroju, który jej przypomina nieszczęśliwe wasze wystąpienie na reducie.
— Ona mnie już nie pozna! ona zapomniała nawet twarzy mojej! — westchnął Kożuszek.
— Boś się pan zmienił, postarzał, tyle lat upłynęło — mówiła Brysia — a i strój ten, Boże odpuść... trudno się domyśleć.
— Tak, strój! wyście to mnie w niego przybrali — westchnął Kożuszek — z rozpaczy go wdziałem, a chwilami, Bóg widzi, myślałem, że oszaleję i sza-