Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/316

Ta strona została uwierzytelniona.

skając. Niekiedy westchnienie wyrywało się z piersi, lecz natychmiast zacinała usta, nie chcąc wydać krzyku i okazać cierpienia. Pot lał się po białych skroniach, otoczonych rozplątanemi bujnemi włosów warkoczami.
Brysia, płacząc, na klęczkach przypadła przed nią, podając jej wodę, trzeźwiąc octem, który ona z wysiłkiem odpychała.
— Nie chcę żyć — wołała — nie ratujcie mnie! Nie posyłajcie po nikogo. Księdza tylko.. księdza! Nie mogę żyć... już walkę tę ze śmiercią przebyłam... już nic nie wróci.
Stara sługa, która nie wiedząc co robić i jak ratować, bezmyślnie mówiła, co jej usta same machinalnie wygłaszały — odezwała się z rozpaczą:
— Gdyby choć on, choć ojciec był tutaj!
Na wspomnienie ojca drgnęła Loiska i podniosła się nieco z trwogą.
— Ojciec... ale on mnie się zaparł i opuścił... nie mam ojca!
— Był tu, jest tu — zaczęła sługa — ja nie wiem, przed chwilą
Właśnie gdy to domawiała, stary w kożuszku wbiegł, prowadząc z sobą doktora Lafontaine’a. Widok tego żebraka krzyk dobył z piersi Loiski, rękami osłabłemi oczy sobie zakryła.
Brygida dla uspokojenia jej zawołała:
— To ojciec... ojciec!
Oczy chorej otwarły się strasznie... Stary klęczał przy niej. Loiska patrzyła osłupiała.
Doktór tymczasem, nie zważając na nic, nie wi-