Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/317

Ta strona została uwierzytelniona.

dząc, co się wkoło niego działo, chwytał flaszkę, stojącą przy łóżku, aby poznać truciznę, i ręką drugą cisnął puls chorej, która zdawała się konającą.
Słabym głosem, patrząc na tego, którego jej ojcem nazwano, zawołała:
— Księdza!
Stary chciał wstać, lecz siły go opuściły; padł na ziemię.
Lafontaine już, dobywszy z kieszeni jakieś proszki, które na wszelki wypadek wziął, wiedząc o otruciu, rozpuszczał je w wodzie i chciał zmusić chorą, aby je wypiła.
Loiska odepchnęła z całą siłą napój podany.
— Ja nie chcę żyć! — zawołała z wysiłkiem.
Niepodobna było ani złamać jej uporu, ani siłą ją do wzięcia antidotum przymusić.
Tymczasem walka z życiem, ze wzruszeniami temi przeciągała się, lecz jawną była na zmienionej straszliwie i ściągniętej boleścią twarzy.
Loiska z niewieścim sromem coraz to sobie usiłowała zakryć lice, aby jej męczarni nie widziano.
Doktór rozpaczał prawie. Każda chwila była drogą, każda stracona zwiększała niebezpieczeństwo. Loiska nie dawała się skłonić do wypicia podawanego napoju, siły jej uchodziły, śmiertelny pot występował na twarz wybladłą.
Wśród tych straszliwych zapasów ze śmiercią, sługa ze schwytanym w ulicy przypadkiem kapłanem stanął u łoża Loiski.
Był to starzec, a powierzchowność jego dziwna,