Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/322

Ta strona została uwierzytelniona.

Przechodnie stawali dokoła zdumieni.
— Szalony jest — mowili.
— Pijany — poprawiali inni.
Ojciec Pankracy, który właśnie miał wychodzić na miasto, zobaczywszy gromadkę, zbliżył się, rozpychając ją.
Spojrzał na leżącego na ziemi, który rękami wywijał groźnie i najdziwaczniejszemi, urywanemi wyrazy tłum łajał, szydząc z niego.
— Panie Ambroży! na miłość Ukrzyżowanego, co waćpanu?
Pochwycił go za rękę.
— Co to jest?
— Nic, kto ojcu powiedział, że ja jestem Ambroży? Jaki Ambroży? Nigdy w świecie. Ja nie mam ani imienia, ani nazwiska. Imię i nazwisko zgubiłem... wpadły w błoto i ludzie nogami je rozmiesili.
— Pójdź ze mną — zawołał nakazująco, porywając go za rękę, Pankracy. — Wstawaj! Słyszysz?
Starzec dźwignął się, bo i drudzy litościwemi rękami mu pomogli. Mrucząc, dał się zawlec do celi ojcu Pankracemu.
Ten, niespokojny, posadził go gwałtem na stołku i przyniósł mu wody, którą on odtrącił.
— Co ci jest? oszalałeś, czy co?
— Nie — rzekł z namysłem głębokim i wysiłkiem jakimś stary — właśnie teraz do przytomności przyszedłem. Wszystko jak najlepiej. Grzesznica moja najdroższa wyspowiadała się i umarła ślicznie... drugą dyabli wezmą za jej grzechy, ale tamtej już