Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ma więc kogoś — rzekł cicho, jakby się wstydził tego, co mówił, młodzieniec.
Tytus się śmiał.
— I to — odparł — niezbadaną jest tajemnicą.
Znamy kilku adoratorów, trzymanych na stopie równej... uprzejmości. Kobieta, mimo swych lat zaledwo dwudziestu kilku, niezmiernie przebiegła, zręczna, rozumna, dowcipna, odgadująca ludzi, umiejąca ich prowadzić. Ci, co znali niegdyś jej matkę, niepospolicie obdarzoną, powiadają, że ta ją nieskończenie we wszystkiem przechodzi. Dom dziwny... Oprócz jakiejś starszej pani, skrzywionej i kwaśnej, nigdy tam żadnej kobiety spotkać nie można, mężczyzn za to wszystkich, aż do naszych marszałków sejmowych. Na przejażdżkach, uroczystościach, po kościołach, na balach publicznych, ona wszędzie ma najlepsze miejsca, najświetniejszą straż przyboczną — na nią się wszystkie oczy zwracają.
— Któż uchodzi za wybranego? — tęsknie zagadnął starosta.
— Ci jakoby wyróżniani — rzekł Tytus — mieniają się zbyt często, by można zaręczyć, iż istotnie zasłużyli na to wyróżnienie.
— Widziałeś tego pana, co stał przy niej? — wtrącił starosta. — Któż to mógł być taki? Zdaje mi się, że ją wprowadził.
Tytus chwilę sobie przypominał.
— A! to nie może być kto inny, jak W..., który ze sławnemi klejnotami, zdobytemi grą w Paryżu, niedawno do Polski powrócił. Tak, to on niezawodnie. Mówiono przed kilku dniami, że u niej począł bywać codziennie i parę razy grę tam trzymał. Więc —