Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mogę, ale nie chcę — odpowiedział Tytus. — Tak, nie chcę! Pozwól, kochany starosto, abym był szczerym. Jesteś młody, niedoświadczony i strasznie zapalny. Ona piękna i zręczna. To rzecz groźna.
Starosta w uśmiechu pokazał zęby białe i pokręcił wąsa.
— Czemże to grozić może? — odparł — przecież nie ożenieniem, bo o temby nawet pomyśleć się nie godziło... a jeśli worek odpokutuje... proszę cię, kiedyż go lepiej używać, niż w młodości?
Pan Tytus ramionami poruszył.
— Nie o to idzie — rzekł — ale uwikławszy się w podobne stosunki, zawsze potem odboleć je trzeba. Żalby mi was było.
Starosta przymuszonym odpowiedział uśmiechem. Siedzieli ciągle na ławie.
— Byłbym wam jednak bardzo wdzięczen — odezwał się — gdybyście mnie jej zaprezentowali. Wierzcie mi, nie jestem już tak naiwnym, abym się dał wziąć na lada plewę.
Tytus się uśmiechał.
— To nie plewa — przerwał — wierzcie mi. Widziałem ludzi, posiwiałych w boju, którzy przy niej języka w gębie zapominali. Wcale sobie nie wyobrażajcie, aby była pospolitą, płochą kobieciną. Ma tyle powagi, co uroku, gdy chce. Potrafi być dziecinną, umie się zmienić w dostojną, a nadewszystko usidlić każdego, gdy się na to uweźmie.
— Jednakże — przerwał starosta — dotąd nie zdobyła tego, coby dla niej pewnie najpożądańszem było — męża.
— Kwestya, czy dla niej jest on pożądanym —