Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

rzekł Tytus. — Lubi swobodę. Dobrze jej jest z tem, co ma. Mści się na innych kobietach nielitościwym językiem. W końcu zaś, jestem tego pewny, gdy zamarzy o zamążpójściu, znajdzie sobie jakiegoś Tomatysa, który ją zaślubi.
— Żart na stronę — wstając z ławy, zawołał starosta, podawszy rękę przyjacielowi. — Ponieważ przyjmuje codzień, spodziewam się, że jutro u niej będziemy. Proszę o to.
Tytus się skłonił.
Je m’en lave les mains! — rzekł cicho.
— A teraz wróćmy się, aby tam na nią popatrzyć — dokończył starosta, śpiesząc wyjść z sali gry ku muzyce i wirowi kręcących się masek.
Tu ścisk zdawał się większym jeszcze, niż był przed pół godziną, a wrzawa spotęgowała się znacznie. Maski napadały się ze swobodą, którą nawet sala Marwaniego rzadko widywała. Z pierwszej, w której piękna królowa Golkondy się im ukazała, krzyki dochodziły i śmiechy straszliwe, jak gdyby coś się tam przytrafiło nadzwyczajnego.
W tem miejscu, gdzie stała niedawno piękna pani ze swym towarzyszem, widać było na kiju opartego staruszka, nędznie przyodzianego wytartym kożuszkiem baranim, z kawałkiem płótna szarego, przyczepionego do twarzy nakształt maski, z dwiema w niem wystrzyżonemi nieforemnie dziurami na oczy. Było to coś nakształt żebraka, lub przynajmniej tak doskonale udającego nędzę zabrukaną, że ją za rzeczywistą wziąć było można. Z siwym na głowie, rozczochranym, długim włosem, z brodą na piersi