Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

Panienka krzyknęła aż ktoś na bok ją odsunął.
Barani kożuszek oglądał się za pastwą nową, lecz nie nastręczał mu się nikt, oprócz stojącego i wpatrującego się weń pielgrzyma, z niezmiernie długą brodą przyprawną, laską z tykwą w ręku i torbą przez plecy, w kapeluszu ze skrzydłami wielkiemi.
— Cha! cha! — rozśmiał się stary, klepiąc go po ramieniu — wybrałeś się doskonale z różańcem na maskaradę, a może i z kazaniem do tych niewiernych. Ojcze mój! czas to i praca stracone!
— Nie nawrócimy tu nikogo. Są to synowie Baala, zbiegi z Sodomy i Gomory, pastwa szatanów. Ani słowem, ani łzami, ni zaklęciem, ani groźbą nie opamiętamy ich. Szaleć będą, pić będą ze wszystkich czar żywota, pomyje ze wszystkich rynsztoków, aż póki ich i nas i tego stosu Sardanapala ogień z nieba i przepaść nie pochłonie. Musi to wszystko runąć, paść, być zgniecionem na miazgę, aby się stało pognojem nowego żywota. Musi ten śmiech w płacz się obrócić, to pijaństwo w zgrzyt zębów, ten przepych w nędzę, ta lubieżność w zgniliznę, ta swawola w niewolę... Popiołem, ale gorącym, Bóg posypie te parszywe czaszki!
Starzec plunął, czapkę na oczy wtłoczył, kij swój podniósł i nie patrząc już na nikogo, skierował się ku drzwiom. Ciżba mu się rozstępowała w milczeniu.
W czasie ostatniej perory jego wrzawa ucichła była zupełnie, muzyka nawet grać przestała; tłum stał w jakiemś osłupieniu i dobrej chwili potrzeba by-