Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

już nasycony, u Marwaniego wieczerzać sobie nie życzył. Szepnął Tytusowi, że gdzieśby na wieczerzę jeszcze pojechać nie było od rzeczy.
Hrabia Teofil, nie życzący sobie opuszczać tak miłego towarzystwa, dosłyszawszy to, głośno za wieczerzą wotował.
— Wielka szkoda, że ja — odezwał się starosta — jeszcze tak urządzonego domu nie mam, abym o tej porze mógł panom ofiarować wieczerzę, ale...
Hrabia spojrzał na zegarek.
— W istocie — zamruczał — późno bardzo.
Tytus, który w sprawach tego rodzaju, jak wieczerza, był mężem dobrej rady, myślał jak gdyby coś najważniejszego miał sobie powierzone. Twarz jego zasępiona była i czoło pofałdowane.
Oczy dwu panów zwróciły się ku niemu.
— Wiecie panowie co — rzekł po bardzo głębokim rozmyśle. — U pani Loizki grywają do białego dnia czasami, a wieczerzy nie dają inaczej, jak o drugiej godzinie. Gdybyśmy do niej poszli?
Starosta zadumał się mocno.
— Jakto? — szepnął — po tem, co tu dziś zaszło?
— Właśnie — rzekł Tytus tryumfująco. — Znam tę kobietę. Tembardziej okazać będzie usiłowała, że jej to bynajmniej nie obchodzi. Jestem pewny, że przyjmuje, jakby w najlepszym humorze.
— Ale ja tam nie byłem nigdy! — zawołał panicz — a prezentować się po raz pierwszy w nocy...
Hrabia się rozśmiał.
— Niema się co ceremoniować — rzekł. — Mogę zapewnić, że panu staroście będzie rada o którejkol-