Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

wiek godzinie raczysz ją odwiedzinami swemi zaszczycić.
Wahał się jeszcze panicz, do takiej swobody ruchów nienawykły; ale Tytus swą powagą przemógł jego obawę.
Hrabia zabierał się im towarzyszyć, nie pytając nawet o przyzwolenie.
Z trudnością pobrawszy się pod ręce, zdołali przebić się przez tłum, który teraz w spóźnionej godzinie z coraz gminniejszych żywiołów będąc złożony, zagrzany ponczem, wcale się do grzeczności dla elegantów nie poczuwał. Owszem, na przekorę im fale jego napędzały się, uderzały i niby przypadkowemi częstowały w bok kułakami.
Wyszedłszy za drzwi, najbardziej poturbowany Tytus odetchnął.
— Szuja! — zawołał z pogardą.
W sieniach z trudnością znowu przyszło wyszukać śpiącego hajduka pana starosty, który, pomimo hałasu, snem sprawiedliwych i pijanych chrapał w kącie. W ganku, około którego tłum spektatorów deszcz przerzedził, musieli stać, dopóki zaspany hajduk, dobywszy głosu, z ciemności nocnych nie wywoływał woźnicy z landarą.
Deszcz lał już teraz nie takim kapuśniaczkiem jak z wieczora, ale jesienną słotą, której żaden wiaterek nie poruszał, co było znakiem, że się na czas długi zabrała tu gościć.
Tytus nakazał jechać na Krakowskie-Przedmieście, do pałacu B.
W owym czasie pałacami zwały się nawet takie kamienice, które dziś skromnemi rozmiary nie