wszystkie strony. Życie w Warszawie, przepełnionej ze wsi przybyłymi posłami, ich rodzinami, mnóstwem ciekawych cudzoziemców, było drogie. Przyjemności jego nęciły.
Starosta, jako krewny, ocierał się o koła, w których bawił hetman i dokazywał serdeczny marszałek sejmowy, Sapieha. Musiał nie okazywać się ani skąpym, ani zbyt uciśniętym przez ojca.
Zaczerwienił się więc jak wiśnia i jak te karmazyny, które miał na sobie, gdy mu Loiska wskazała stół i spytała, czy by nie chciał szczęścia spróbować.
Salwował się komplimentem.
— Zdaje mi się, że mając szczęście być w pani towarzystwie, grzechem byłoby szukać go w grze...
Loiska się uśmiechnęła.
— Ja bo sama grywam — rzekła wesoło. — Naprzód dlatego, iż się nie taję, że pieniądze lubię, cóż życie bez nich warte? Powtóre, że z tym niegodziwym losem stanąć do walki jest to wielka przyjemność.
— Cóż, kiedy los zawsze zwycięża! — wtrącił starosta.
— O, nie — zaszczebiotała Loiska — ja gdy się uprę, to choć mi się opiera... złamię go!
To mówiąc, chwyciła kartę rzuconą, dobyła woreczka, przycisnęła ją dukatami i podsunęła bankierowi.
Gra zdawała się bardzo gorąco ją zajmować; zwróciła się do niej cała.
— Muszę wygrać! — wołała z dziecinną pewnością siebie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.