i wiatr siwe rozwiał mu włosy... Odetchnął, chwilę zatrzymał się w ganku, spoglądając na czarne niebo, które oświetlone od latarni, potoki deszczu przerzynały, rozepchnął ludzi, co mu na drodze stali, i nie zważając na słotę, z głową spuszczoną powlókł się na miasto.
O trzy kroki już go widać nie było.
Przy ganku stało zawsze poddostatkiem chłopaków z latarkami, którzy, niemających fiakrów, ani powozów, a mieszkających w blizkości, do domów odprowadzali, bo większa część ulic nie była oświetloną.
Prawdziwy łobuz warszawski, wyrostek kilkunastoletni, znany pod imieniem Juliaszka, który pod teatrem, przy redutach i u każdego pałacu, gdzie tylko balowano, nastręczał się zuchwałem zalecaniem i zaczepiał wychodzących, ofiarując się im ze swoją latarką — spostrzegł przesuwającego się starca i.. nie mógł wytrzymać, świerzbiał go język.
— Jaśnie wielmożny Kożuszku! — krzyknął — może jaśnie pan raczy sobie kazać poświecić do szpitala św. Łazarza.
Starzec zwolna się zwrócił ku niemu; ostygł już był. Wlepił oczy w chłopię wesołe i złośliwe. Wzrok ten musiał mieć jakąś siłę straszną, bo Juliaszek zaniemiał, zasromał się, spuścił głowę, jak winowajca i poczuł, że się dopuścił niepoczciwego szyderstwa.
Barani kożuszek stał, z politowaniem, bez gniewu spoglądając na chłopaka.
— Patrzaj-no ty — rzekł łagodnie — abyś sam z tą swoją latarką nie zawędrował gorzej niż do Łazarza.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.