Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

Moje dziecko, z nędzy w szpitalu umierać sroga to rzecz, ale miłosierdzie ludzkie nie hańbi, a ubóstwo nie zawsze jest występkiem. Tyś próżniak, gonisz za łatwym zarobkiem po nocach, a we dnie próżnujesz. Co z ciebie będzie? hę!
Juliaszek języka w gębie zapomniał. Słowa te zaświdrowały mu w sercu.
— I, niech-bo jegomość da pokój — zaskomlał — ot wyrwało się głupstwo.
Tłum, który widział i słyszał obu, brał stronę Baraniego kożuszka; śmiać się zaczynano z Juliaszka.
— Ze starości, z nędzy, z nieszczęścia cudzego — mówił, spokojnie stojąc na deszczu, stary — nie śmiej się i nie urągaj nigdy. Pan Bóg, który biednym błogosławił i królestwo im przyobiecał, mści się za tych, co są Jego dziećmi najmilszemi.
Juliaszkowi łzy się kręciły w oczach, latarka mu drgała w ręku. Szybkim krokiem podbiegł do starego, schwycił rękę jego z poszanowaniem, pocałował i szepnął coś pocichu.
Z tłumu przyklaśnięto.
Barani kożuszek się uśmiechał.
— Ile zarabiasz, odprowadzając do domu? — zapytał.
— Rożnie, proszę jegomości, rożnie — wyjąknął Juliaszek. — Jak się dobrze trafi, to i dwa złote.
Stary się rozśmiał, rękę włożył pod kożuszek, dwuzłotówkę wyciągnął i wsunął ją w rękę chłopcu.
— Naści — rzekł — świeć na ulicę Krochmalną.
Juliaszek wysforował się natychmiast naprzód