czciwą twarzą pomarszczoną, a od chłodu teraz zarumienioną — stanął w progu jadalni.
— Znowuś się niepotrzebnie włóczył po deszczu — odezwał się jedzący. — Widzisz, mówiłem ci tyle razy: siedź spokojnie w domu. Mnie nic się nie stanie, nic — ja się już znam i z ulicami i z ludźmi.
— Ale bo, proszę pana — przerwał serdecznym głosem p. Maciej.
— Mój kochany, już mnie nie nawracaj — westchnął stary. — Com zaczął, dokończyć trzeba.
Obaj zamilkli.
Po chwili cicho zapytał pan stojącego u drzwi:
— Byłeś u ks. podkanclerzego?
— Byłem i nieraz — odparł Maciej. — Nie można się było docisnąć. Właśnie mu przychodzili wszyscy pono nominacyi winszować. Stojąc w kancelaryi, nasłuchałem się, jak pisarkowie drwili, że tacy teraz z respektem przybywali, co wczoraj mu się nie kłaniali na ulicy.
Nie było odpowiedzi; stary krajał twarde mięso, zamyślony.
Maciej dodał po krótkiem milczeniu:
— Przyniosłem wszystko, co się gdzie ułowić dało, i położyłem na stoliku.
Stary głową kiwnął.
— Wiązka spora!
Ruszył ramionami. Znów nastąpiło milczenie; Maciej spoglądał z ukosa, nie odchodząc. Zdawał się coś jeszcze mieć do powiedzenia, z czem sam wystąpić nie chciał. Czekał...
Wieczerza już się miała ku końcowi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.