Stary, otarłszy usta, powstał, a Maciej, świece zabrawszy, przeprowadził go do sypialni.
— Rozbierać mnie nie potrzebujesz — odezwał się, za stół siadając do papierów, Kożuszek — idź spać!
Maciej się wstrzymał jeszcze, zawahał i szepnął coś pocichu na ucho siedzącemu, jakby i tu nawet, gdzie sami we dwóch byli, obawiał się podsłuchania.
— Wiem! — odparł, marszcząc się, stary i ręką dał mu znak, aby odszedł.
Nastała na mało uczęszczanej ulicy cisza głucha i deszcz już tylko na dach spadający, a rynny, przez które potoki się lały, przez noc całą słychać było.
W kamieniczce pogasły światła i w jednem tylko oknie sypialni długo blade światełko migało.
Nazajutrz deszcz trochę ustał, chmury się podniosły, wiatrem północnym pędzone, posiniałe i szkliste... na mróz się zbierać zdawało.
Około dziewiątej godziny zapukano do drzwi. Maciej poszedł otworzyć. Mężczyzna, cały osłonięty płaszczem, w czapie na uszy naciśnionej, tak, że twarzy jego nie można było rozeznać, poszeptawszy coś ze sługą, z nim razem pośpiesznie wszedł na górę.
Tu, gdy ciężką zrzucił w przedpokoju opończę, odprostował się i twarz odkrył — okazał się lat zaledwie średnich mężczyzną, piwnych, żywych oczu, pięknych rysów, odkrytego czoła, fizyognomii szlachetnej i sympatycznej.
Typ to był zresztą pospolity dosyć zamożnego
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.