Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

tach u jakichś drzwi, dla posłuchań tajemnych przeznaczonych, przez które wchodzących nie widzieli ci, co w przedpokoju czekali.
Bronzowy zegar, przedstawiający jakąś świątynię, którą aniołkowie, a raczej amorki, wieńczyły kwiatami, wskazywał już południe; ciemne brwi Loiski coraz się mocniej ściągały, gdy zdyszana Brysia wpadła małemi drzwiczkami, wiodąc za sobą niezbyt młodego, pięknego jeszcze, a, jak na rano, wystrojonego bardzo starannie mężczyznę.
Wygolona twarz jego miała wyraz osobliwszy zalotności, melancholii, galanteryi; ale to była maska, z pod której dobywało się coś demonicznie chytrego, przebiegłego, zdradliwego.
Można było zadrżeć, wpatrzywszy się w tę słodycz. Oczki przymrużone może dlatego pod powiekami się kryły, aby nikt lisiego ich wejrzenia nie zbadał.
— Cóż moja królowa rozkaże? — rzekł z ukłonem niesłychanie wykrygowanym, całując rączkę, którą zatrzymał nieco i ta mu się nie opierała. — O! paluszki te! — zawołał z uniesieniem.
Loiska się uśmiechnęła.
— Siadaj-no, panie pułkowniku. Mam do pana prośbę, prośbę wielką!
Załamała rączki i te paluszki tak piękne pokazały się teraz posplatane cudownie, a że się podniosły, za niemi utoczona biała rączka wyszła z pod rękawów na świat.
— Królowo moja, rozkazuj! — zawołał pan pułkownik głosem jakimś bezbarwnym, który szeleściał