szę ci się wytłómaczyć. Oto raz powracającemu do zamku marszałkowi Mniszkowi, który szedł pieszo i sam jeden, drogę zastąpił ten łotr. Prowadził go tak aż do bramy, prawiąc mu największe obelgi, poobwijane niby w komplimenta. Marszałek, napół żywy, doszedłszy wrót, natychmiast wysłał go łapać. Przepadł jak w wodę... Kilka dni szukano go po całem mieście. Jakby na złość, tam się pokazywał tegoż dnia, gdzie go nie ścigano... wyślizgnął się i na niczem się skończyło.
Loiska rzuciła się na siedzeniu zarumieniona.
— To wszystko dowodzi tylko, że u nas policyi niema i porządku! — zawołała.
— Królowo moja — przerwał pułkownik — chyba, że u nas są dwie policye... a to znaczy wistocie, jakby żadnej nie było.
Odetchnął nieco pułkownik i, napawając się widokiem królowej, po której rączkę białą sięgnął i otrzymał ją — dodał po namyśle.
— Bądź co bądź, królowo moja, przyrzekam święcie, że zrobię dla miłości waszej, co tylko się da uczynić. — L’impossible! Daję słowo! Wyprawię w tropy za nim wszystkie moje wyżły i psy gończe, a jeśli mi się uda pochwycić...
— Torturami z niego dobyć trzeba prawdy — zawołała Loiska.
— Bylebyśmy go mieli, to i bez tortur się obejdzie — rzekł pułkownik.
I mówiąc to, jakby od niechcenia wsunął rękę do kieszeni, w której rulon, dotąd trzymany, utonął.
— Kochany pułkowniku — dodała, znów się rumieniąc, Loiska — będę ci wdzięczną!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.