Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzała wyraziście.
— Ten człowiek... ten człowiek serce mi zranił. Nie mogę dotąd przyjść do siebie. W oczach ludzi rzucił mi obelgę, wystawił na urągowisko! Pragnę zemsty... i jak kobieta, zemsty okrutnej! My jesteśmy namiętne we wszystkiem, pułkowniku!
Gość już był wstał, trzymał przepiękną rączkę i patrzył w oczy królowej. Był jeśli nie wzruszony, to roznamiętniony. Loiska, która tego chciała, dobiła go wejrzeniem ognistem.
— Całą moją wdzięczność za zemstę! — szepnęła raz jeszcze.
Gdy za wychodzącym drzwi się zamknęły, siadła królowa, spojrzała w zwierciadło i postrzegłszy się zmienioną, natychmiast usiłowała spokój w sobie przywrócić. Zburzone uczucia na rozkaz jej skryły się i znikły, twarzyczka wypogodziła, uśmieszek wrócił na usta różowe.
Z przedpokoju szmer mnogich głosów dochodził; ale tam na straży była zręczna Brysia, która natrętnych wierzycieli odprawiała, innych wejrzeniem jakiemś i znakami uspakajała, od innych przyjmowała zlecenia... a dziś nikogo do słabej pani nie dopuszczała.
W przeciągu pół godziny cała ta ciżba lichwiarzy, przekupniów, faktorek powoli się porozchodziła. Brysia z obliczem tryumfującem weszła do pani.
— Arona, paniuńciu — rzekła — w jakikolwiek sposób zaspokoić potrzeba. Szmulowa...
Loiska mówić jej nie dała.
— Nie nudź mnie interesami; dziś co innego